piątek, 15 lutego 2019

CZY MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ?

   
    
     Wszyscy będąc dziećmi mieliśmy jakieś marzenia, plany, postanowienia. Większość z nich często wymyślana była pod wpływem impulsu i nieoczekiwanej sytuacji. I tak na przykład z docelową pracą. Przyjaciółka lubiła psy i chciała być weterynarzem, więc my też. Tata kolegi ze szkolnej ławki pracował jako lekarz, my również odnajdywaliśmy siebie w tym zawodzie w przyszłości itp.. Ja z kolei pamiętam, jako mała dziewczynka wyobrażałam sobie, że będę pracowała jako nauczyciel. Dopiero później zmieniłam nieco swoje zainteresowania i wbrew wszystkim "cukierkowym" zawodom marzyłam żeby zostać agentką FBI. Podczas, gdy koleżanki bawiły się lalkami ja budowałam bazy, skrytki i ścigałam się na rowerach z kolegami udając policjantkę. I dziwnym zbiegiem, w jakimś stopniu nieświadomie osiągnęłam to, co wykreowało się w mojej głowie za czasów dzieciństwa.
Pomimo, iż po maturze nie myślałam poważnie o pedagogice (miałam bardziej ambitne plany jak np. ortodoncja) to los pokierował mnie w tym właśnie kierunku. A co z FBI?  No cóż, to nie była zwykła pedagogika, lecz resocjalizacyjna. Jakby nie patrzeć, dzięki niej mogę pracować ze złoczyńcami i naprawiać przestępczy świat! Może nie koniecznie ścigając bandytów na nowojorskich przedmieściach, ale marzenie samo w sobie zostało osiągnięte. Kwestia tkwi tylko w tym, jak bardzo zależało mi na wprowadzeniu w codzienne życie założonego celu z przeszłości.
   Patrząc z drugiej strony - najpierw wykonywania zadań a później rozmyślania o ich przydatności również można pokusić się o stwierdzenie, że czasem robimy rzeczy, które wydają nam się bezsensowne i nieużyteczne a z biegiem czasu przekształcają się w realną formę naszej aktywności. Nigdy jednak nie wiemy czy to właśnie los nie wytyczył nam takiej a nie innej ścieżki. 
    I tu znów przypadek mojej cudownej pedagogiki, która poza swoją funkcją naprawiania świata uwzględniała także moduł międzykulturowy. Jak ambitnie to brzmi, nieprawdaż? Ale spokojnie, sprowadzę Was na ziemię, sama go nie wybrałam. To uczelnia, przypisała naszej grupie taki extra dodatek. Dlaczego? Nie pytajcie, nie mam pojęcia. Musieliśmy go mieć i już. Zawsze powtarzałam sobie, że bez sensu muszę uczyć się przedmiotów związanych z tematyką obcokrajowców, odmiennych kultur itp. Przecież na tamtą chwilę uważałam, że nie potrafię nawet angielskiego, wiec jakim cudem miałabym dogadać się z jakimś uchodźcą, a co dopiero mówić o przykładowej  pracy za granicą? Z resztą nawet mnie to w najmniejszym stopniu nie interesowało.
Patrząc jednak na moją obecną sytuację, tu gdzie jestem, z kim przebywam i z jaką łatwością odnajduję się w obcowaniu z ludźmi z zagranicy mogę tylko podziękować za to jak potoczyły się kolejne etapy mojego życia.  Dopiero po takim czasie od zakończenia studiów uświadomiłam sobie, że w  zawsze w jakimś stopniu podziwiałam ludzi posługujących się wieloma językami czy mających międzykulturowe kontakty. Nie dopuszczałam jednak myśli, że mogą być jedną z nich.
     Naszła mnie zatem refleksja, jaki naprawdę mamy wpływ na nasze życie. Czy aby na pewno pomysły, które inicjuje nasz mózg kreują się tam od tak? Jak to, o czym myślimy nawet w formie absurdu przekłada się na nasze życie? I wreszcie czy marzenia się spełniają?
    W naszej głowie nic nie pojawia się bez przyczyny. Często jesteśmy nieświadomi czego tak naprawdę chcemy, a jednak pewne rzeczy mamy gdzieś zakodowane.  Żyjąc w biegu rzadko kiedy mamy czas na dokładną analizę i przestudiowanie kolejnych etapów życia. A przecież to często one determinują nasze najdrobniejsze posunięcia. W każdym z nas tkwi jakaś cząstka dziecka, jakiś pierwiastek z przeszłości, który miał wpływ, kształtował i cały czas kształtuje nasz charakter, zachowanie,  decyzje czy działania. Często to wewnętrzne dziecko podpowiada nam także, jaką drogę powinniśmy wybrać i którędy podążać. Problem w tym, że nie zawsze chcemy go słuchać, bądź też nie jest ono na tyle niedojrzałe i boi podjąć się decyzyjny krok. Wielu z nas działa przeciwko samym sobie, chcąc za wszelką cenę tak wiele osiągnąć -  wykształcenie, pozycje społeczną, pieniądze, jednocześnie nie czując się szczęśliwymi. Wielu z nas  komplikuje sobie życie przez dążenie do czegoś, co po prostu nie jest nam pisane. A przecież wystarczy słuchać tego, co "siedzi" w naszym wnętrzu. Po dłuższym zastanowieniu sami jesteśmy w stanie dojść, co tak naprawdę nas uszczęśliwia i pozwala napawać się życiem. Najwięcej wysiłku wymaga jednak utrzymanie stabilnego stanu takiego myślenia. Myślenia docelowego, skoncentrowanego na sobie i swoich wewnętrznych potrzebach. Na tym, czego dopomina się nasze wewnętrzne dziecko, by prawidłowo się rozwijać. Dopiero po osiągnięciu własnej stabilizacji  możemy mówić o spełnianiu prawdziwych marzeń. I pamiętajmy o najważniejszym, że marzeniami nie muszą być jedynie rzeczy powszechnie namacalne i urzeczywistnione!
     Na zakończenie chciałam podlinkować  TUTAJ materiał Beaty Pawlikowskiej dotyczący istoty naszego wewnętrznego dziecka, jego wpływu na codzienne zachowania, poczucie szczęścia i życiowej stabilizacji. Może materiał ten pokusi Was o refleksję na temat tego kim tak naprawdę się czujecie i czy rzeczywiście jesteście gotowi spełniać swoje dogłębne marzenia.


K.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz